Zanim była „Solidarność” cz. I
Od „Października” do „Ruchu”
1.
Wydarzenia Poznańskiego Czerwca 1956 roku były pierwszym krokiem na
drodze do powstania „Solidarności”. Stłumione brutalnie powstanie poznańskie nie
doprowadziło jednak do wykształcenia jakiejś trwałej formy rzeczywistej
reprezentacji pracowników. Był to jednak poważny impuls, który nie tylko zmienił
oblicze ówczesnej Polski, ale doprowadził w kilka miesięcy później do
powstania Rad Robotniczych.
Nie będziemy tu prezentować całej historii
związanej z Gomułką i październikowym przewrotem pałacowym w łonie PZPR. Zajęło
by to zbyt dużo miejsca, a poza tym istnieje cały szereg publikacji opisujących
tamte wydarzenia. Ujmując to w dużym uproszczeniu – w 1956 roku doszło do
zakulisowego starcia na szczytach władz komunistycznych w PRL. Do gardeł rzuciły
się sobie dwie frakcje w PZPR - „konserwatywna” (ciesząca się poparciem
sowieckiej ambasady) zwana „natolińczykami” oraz „proreformatorska” zwana
„puławianami”. Obie nazwy pochodzą po prostu od adresów nieoficjalnych siedzib
owych ugrupowań. Nazwa „natolińczycy” pochodzi od miejsca, gdzie odbywały się
jej spotkania, a mianowicie pałacyku rządowego w Natolinie, a „puławian” od
zespołu kamienic przy ul. Puławskiej 24 i 26 w Warszawie, zasiedlonych po wojnie
głównie przez wysokich funkcjonariuszy partyjnych, w których mieszkali
najważniejsi zwolennicy tej frakcji.
Źli „dobrzy” kontra dobrzy „źli”
Podziały na „dobrych puławian” i „złych natolińczyków” są oczywiście bardzo
umowne, bo to tak, jak mówić o dobrych i złych bandytach.
Niby-liberalni
„puławianie” byli kilka lat wcześniej dogmatykami i stalinowcami. Jednak po
śmierci Stalina zaczęli dążyć do lekkiego złagodzenia systemu komunistycznego.
Zmiana ich orientacji była oceniana jako nieszczera i nieprawdziwa, służąca
jedynie zachowaniu stanowisk i pozycji w państwie. Ich jedyną „zaletą”, było to,
że po wydarzeniach Poznańskiego Czerwca poparli kandydaturę Władysława Gomułki
na I sekretarza KC PZPR.
Do najbardziej znanych puławian należeli m.in.
Roman Zambrowski, Leon Kasman, Jerzy Albrecht, Edward Gierek, Piotr Jaroszewicz,
Helena Jaworska, Wincenty Kraśko, Jerzy Putrament, Mieczysław Rakowski, Adam
Schaff, Artur Starewicz, Stefan Staszewski, Roman Werfel, Janusz Zarzycki,
Henryk Jabłoński, Oskar Lange, Lucjan Motyka, Adam Rapacki, Andrzej Werblan.
Wśród „natolińczyków” znajdziemy z kolei takich tuzów umysłowej
inteligencji wstecznej
jak Franciszek Jóźwiak, Wiktor Kłosiewicz, Władysław
Kruczek, Zenon Nowak, Aleksander Zawadzki, Władysław Dworakowski, Hilary
Chełchowski, Kazimierz Mijal, Franciszek Mazur, Bolesław Rumiński. I tyle.
Problem walki frakcyjnej w PZPR polegał, że, oprócz wzajemnego obrzucania
się inwektywami w rodzaju „chamy” i „żydy”, grupy te musiały się różnić.
Sięgnięto więc, za zgodą samego Gomułki, po hasła w rodzaju „socjalizmu z ludzką
twarzą”, „błędów i wypaczeń”, „demokratyzacji życia partyjnego”. Finał był
oczywisty – wygrali „puławianie”, którzy górowali nad „natolińczykami”
elastycznością i chyba jednak inteligencją, a tak naprawdę głównym zwycięzcą
został Gomułka. Zresztą dla „natolińczyków” przegrana nie oznaczała niczego
drastycznego. Do życia przywróci ich w kilka lat potem Gomułka i wykorzysta do
pozbycia się zbyt samodzielnych jak na jego gust „puławian”, czego finałem będą
wydarzenia lat 1967-1968. Tyle skrótu.
Goździk to nie tylko kwiat
Wszystkie te starcia ideologiczne i poszukiwania wzorców owego mitycznego „socjalizmu z ludzką twarzą” doprowadziły jednak do powstania krótkotrwałego fenomenu w postaci Rad Robotniczych. Jak pisał Maciej Tymiński, takie novum przyszło nieoczekiwanie z ówczesnej Jugosławii, której przywódca Tito jawił się jako anty-Stalin, „dobry władca” komunistyczny. Tam od 1950 r. częścią zakładów pracy zarządzały takie rady i decydowały w jakimś zakresie o produkcji czy wynagrodzeniach. O tym, że w sporej części była to fikcja, nie wiedziano, bo wiadomości pochodziły z tzw. drugiej ręki, a po części propagandy serwowanej przez Radio Belgrad. Nieoczekiwanie doprowadziło to jednak to silnego fermentu, bo do serca owe wieści wzięła sobie bardzo ważna zakładowa organizacja PZPR w FSO na warszawskim Żeraniu i jej I sekretarz Lechosław Goździk.
Kłopotliwa przynależność
Czemu owa organizacja była taka ważna? Ano w PRL-u modne było, żeby I
sekretarz KC PZPR gdzieś przynależał do organizacji partyjnej najniższego
szczebla (POP). Traf chciał, że na Żeraniu członkiem partii był sam Władysław
Gomułka. Kiedy Goździk i jego koledzy utworzyli radę robotniczą w FSO, ruszyła
lawina. Pisze o tym Jerzy Kochanowski w książce „Rewolucja międzypaździernikowa.
Polska 1956-1957.” Ponieważ był to proces spontaniczny i w sumie
masowy, Gomułka nie miał wyjścia i musiał go zaakceptować. Stał się w ten sposób
na krótki czas zakładnikiem swojej „dobrej” legendy i Żerania.
Robotnicy zaczęli więc tworzyć rady robotnicze, mające współrządzić
zakładami, co ciekawe często eliminując z nich już na wstępie członków PZPR.
Goździk był gorącym zwolennikiem tych działań, a załoga FSO wiodła prym w tym
procesie. Goździk zdecydowanie poparł wybór Gomułki na I sekretarza partii. To w
niespokojnych dniach października 1956 r. Goździk stał się autentycznym
trybunem ludowym, którego ludzie chcieli słuchać. Goździk, Goździk, Goździk.
Przystojny i elokwentny potrafił dotrzeć do słuchaczy ze swym przesłaniem i
przekonać do swych racji. W trakcie dramatycznych rozmów pomiędzy delegacją
polską i radziecką w nocy z 19 na 20 października, kiedy to Chruszczow otwarcie
straszył przedstawicieli PZPR, Goździk zdecydowanie poparł Gomułkę. Wśród
robotników warszawskich fabryk panowała atmosfera podniecenia, wzmacniana
informacjami o możliwej interwencji radzieckiej w Polsce. Robotnicy Żerania i
innych warszawskich fabryk chcieli z bronią w ręku bronić polskich przemian. Do
zgromadzonego wokół bramy zakładu tłumu przemawiał Goździk. Karol Modzelewski,
który był tam wtedy, wspominał, że Goździk zaapelował, by nocna zmiana udała się
do domu na obiad i wróciła strzec zakładu. Przygotowywano samochody ciężarowe by
zatarasować nimi drogę sowieckim czołgom. „Benzyny mamy pod dostatkiem – mówił
Goździk. Napełnimy butelki, weźmiemy parę skrzyń odkuwek i z dwoma sztandarami –
czerwonym i biało-czerwonym – ustawimy się za barykadą. Kiedy nadejdą czołgi i
zatrzymają się przed przeszkodą, zaśpiewamy „Międzynarodówkę” i „Jeszcze Polska
nie zginęła”. A jeżeli Ruscy…” rozłożył ręce. Rozumiało się, że w tym drugim
wypadku użyjemy butelek i odkuwek.”
Jeszcze bardziej kłopotliwe rady
Gomułka szybko zrozumiał, że i Rady Robotnicze, i sam Goździk są sporym
zagrożeniem dla jego monopolu władzy. Najpierw wykorzystał to wszystko do
uspokojenia sytuacji w kraju, opanowania aparatu partyjnego, a następnie do
pozbycia się niepokornego działacza. Goździk, trzeba przyznać, wykazał się nie
lada charakterem. Nie dał się przekupić wizjami kariery partyjnej, a gdy dalej
próbował snuć jakieś wizje reformatorskie, to wtedy Gomułka powiedział, że na
Żeraniu nr 1 w PZPR może być tylko jedno „G” czyli on sam, a jego ludzie
rozpoczęli akcję propagandową mającą na celu zdezawuowanie organizacji partyjnej
i robotników Żerania, a potem wzięli się za samego Goździka.
Szukali
pretekstu i ten szybko się znalazł. Goździk rozbił testowany na torze zakładowym
samochód. Pod tym pretekstem odwołano go z funkcji pierwszego sekretarza KZ PZPR
w FSO i udzielono nagany. Goździk rzucił więc wszystko, wyjechał do Świnoujścia
i został… rybakiem. Nigdy już nie angażował się politycznie.
A co z samymi
Radami Robotniczymi? Gomułka zrobił wszystko, by stopniowo paraliżować ich
działanie. Uchwalona 19 listopada sejmowa ustawa o radach robotniczych
dawała im czysto doradcze i nic nie wnoszące kompetencje. Prawdopodobnie celowo
nie uchwalono też odpowiednich aktów wykonawczych. To z kolei powodowało
dowolność interpretacji i dawało możliwość paraliżowania rad przez partyjnych
aparatczyków. Tych zresztą nagle w ich szeregach znalazło się przy pełnym
poparciu samego Gomułki dość sporo, co rodzi analogie z późniejszymi próbami
wprowadzania takich działaczy do „Solidarności”.
Najsprawniej rady działały
w 39 wyznaczonych i uprawnionych przez władze partyjne do tzw. eksperymentu
ekonomicznego zakładach, a wśród nich były m.in. zakłady „Wedla” czy Warszawskie
Zakłady Fotochemiczne. Tam przeprowadzono reorganizację systemu pracy,
premiowania pracowników, realnego zarządzania zyskiem z produkcji. Były to
jednak wyjątki. A warto dodać że w październiku 1956 r. naliczono już ponad 3000
takich rad, a pod koniec roku na posiedzeniu Biura Politycznego KC PZPR mówiono
o 5600 samorządach robotniczych! Była to skala niespotykana w całym bloku
sowieckim..
Gomułka za pośrednictwem swoich pomagierów stopniowo paraliżował
rady i faktycznie już pod koniec 1958 r. ich istnienie stało się pełną fikcją.
Jednak pamięć o nich przetrwała ponad 20 lat i to ich byli członkowie, którzy w
1956 r. mieli po dwadzieściakilka lat, w 1980 r. zakładali komisje
„Solidarności”.
2.
Krótki epizod Rad Robotniczych na jakiś czas zamknął temat oporu społecznego czy choćby prób naruszania monopolu komunistycznej władzy we wszelkich dziedzinach. Polacy zmęczeni wojną i czasami stalinowskimi zapragnęli spokoju oraz tzw. minimum socjalnego. I to właśnie dał im Gomułka. PRL wszedł w okres „małej stabilizacji”, która i tak dla wielu była olbrzymim skokiem społeczno-ekonomicznym. Dlatego też pojawienie się pierwszej organizacji opozycyjno-niepodległościowej, jakim był „Ruch”, stanowiło dla władzy komunistycznej kompletne zaskoczenie.
Gomułka pacyfikował jakiekolwiek społeczne ruchy reformatorskie i
emancypacyjne bardzo systematycznie, powoli. Była to działalność niezwykle
skuteczna i doprowadziła do ograniczenia takiej działalności do wypadków
jednostkowych, vide Kuroń i Modzelewski, lub kawiarnianych dyskusji.
Pojawienie się „Ruchu”, gdyż on wcale tak się nie nazywał, bo miano nadali
mu SB-cy, a nie organizatorzy, którzy unikali nazwania organizacji, czy
tworzenia określonej struktury organizacyjne, co w przeszłości ułatwiało łatwe
zdekonspirowanie i wykrycie ruchów niepodległościowych, było szokiem dla
komunistów.
Jak pisał w artykule prof. Antoni Dudek: „Zdarzyło się to w
czasach, kiedy Wałęsa pracował jeszcze w POM-ie w Łochocinie, a Kuroń i
Modzelewski odsiadywali wyrok za list otwarty do członków PZPR, w którym
postulowali zastąpienie dyktatury Gomułki rządami rad robotniczych. W takich to
czasach środkowego PRL, gdy wszelka myśl o zmianie istniejącego ustroju wydawała
się szaleństwem, grupka ludzi rzuciła wyzwanie, tworząc konspiracyjną
organizację o antykomunistycznej orientacji. „Mamy dość podnoszenia kłamstwa do
rangi jedynej naukowej religii państwowej. Mamy dość traktowania nas jako
narzędzi dobrych jedynie do pracy i jako przedmiotów ograbiania, oszukiwania i
ogłupiania” – pisali w deklaracji programowej twórcy organizacji, która przeszła
do historii Polski pod nazwą Ruch.”
Głos przyzwoitości społecznej
Bezimienna organizacja powstała w połowie lat 60-tych, a właściwie
powstawała, bo pełnego kształtu ideologicznego nabrała dopiero na swoim IV
zjeździe w styczniu 1969 r. (zjazdami nazywano spotkania najaktywniejszych
osób). Do jej głównych postaci i założycieli należeli Andrzej i Benedykt
Czumowie, Marian Gołębiewski, Emil Morgiewicz i Stefan Niesiołowski.
Dlaczego
„Ruch” był tak ważny? Była to pierwsza od czasu podziemia lat 40-50-tych
podziemna organizacja niepodległościowa, która prowadziła skoordynowaną i
sprawną działalność, miała określony program, a co więcej – wydawała „Biuletyn”,
pierwsze nielegalne podziemne pismo, które stało się prekursorem wszystkich
nielegalnych publikacji w PRL. Jakby było mało, na IV zjeździe „Ruch” przyjął
deklarację/manifest pod tytułem „Mijają lata”, który upubliczniono,
doprowadzając komunistyczne władze do furii, gdyż jego autorzy pisali o sobie
jako tych, którzy w sytuacji zimnowojennej konfrontacji, wskazują „trzecie
wyjście”.
Inna droga
„Mijają lata, które pokazują, że naród nasz w dalszym ciągu nie ma nic do powiedzenia i do decydowania w swoich najistotniejszych sprawach. […]Mamy dość podnoszenia kłamstwa do rangi jedynej religii państwowej. Mamy dość traktowania nas jako narzędzi, dobrych jedynie do pracy, jako przedmiot ograbiania, oszukiwania i ogłupiania. Jakim prawem grupka ludzi, opierając się na obcej sile zbrojnej, ograbia nas, okłamuje i demoralizuje, rządzi owocami naszej pracy bez zdawania rachunku, pozbawia nas wolności i opierającego się na niej prawa do samodzielnego rozwoju i organizowania naszego życia społecznego według naszych ideałów, wyniszcza nas ekonomicznie, społecznie i psychicznie?” – czytamy w deklaracji „Ruchu”. W dalszej jej części autorzy sformułowali szereg postulatów społeczno-ekonomicznych, m.in. niepodległość jako podstawowy czynnik rozwoju społecznego i ekonomicznego narodu, poszanowanie osoby ludzkiej i jej niezbywalnych praw, efektywny rozwój ekonomiczny, programowanie przez państwo zasadniczych zarysów uporządkowanego rozwoju ekonomicznego narodu, sprawność działania społecznego, rozwój umysłowy, równość społeczna i równe szanse społeczne dla wszystkich, wykorzenienie nieuzasadnionych przywilejów i wiążącego się z nimi wyzysku społecznego, wolność prasy i zgromadzeń, sprawne, kompetentne, odpowiedzialne i ustabilizowane ustawodawstwo, instytucjonalne zabezpieczenie wolności wyborów przedstawicieli społeczeństwa, uporządkowane życie społeczne i polityczne, konstruktywne uczestnictwo w życiu narodów, wykorzenienie doktrynerskich mitów ekonomicznych i politycznych.
Od druku do spalenia Muzeum Lenina
Było to novum, gdyż nawet organizacje w rodzaju WiN nie formułowały tak
sensownych i szczegółowych programów, bardzo często ograniczając się do
mglistych deklaracji. Tym bardziej, że „Ruch” rozpoczął prawdziwą podziemną
akcję wydawniczą. „Biuletyn” ukazywał się stale od września 1969 r., a ponieważ
niemożliwe było zdobycie narzędzi technicznych do prowadzenia działalności
wydawniczej legalnymi środkami, działacze „Ruchu”, zainspirowani tradycją Armii
Krajowej, zdecydowali się na akcje ekspropriacyjne. W latach 1969-1970 zdobyto
kilka powielaczy i maszyn do pisania, wynosząc je z budynków różnych instytucji
państwowych. Do tego doszły akcje tzw. małego sabotażu – malowanie na murach w
miejscach publicznych i dobrze widocznych antykomunistycznych napisów czy
zrzucenie z Rysów tablicy poświęconej Włodzimierzowi Leninowi. Dokonali tego w
sierpniu 1968 r. Stefan Niesiołowski i Benedykt Czuma.
Chyba najgłośniejszą
akcją, która nie doszła do skutku ze względów organizacyjnych i aresztowania
członków „Ruchu”, było zaplanowane na 21 czerwca 1970 r., kiedy komunistyczne
władze postanowiły urządzić wielką ogólnokrajową fetę z okazji 100-lecia urodzin
Lenina, zniszczenie Muzeum Lenina w Poroninie. Po latach w książce Ruch przeciw
totalizmowi Niesiołowski przyznał: „Decyzja o podpaleniu muzeum [...] była
ciężkim błędem, a sposób jej realizacji najgorszym z możliwych”. „Ruch” nie był
zupełnie przygotowany do jakichkolwiek akcji terrorystycznych. W założeniu nigdy
nie miał prowadzić takich działań, wykluczono również walkę zbrojną. Oprócz
Gołębiewskiego, oficera AK i WiN, nikt nie miał doświadczenia w akcjach
dywersyjnych. Była fatalnym błędem także z innego powodu – od października 1969
roku Wydział I Departamentu IV MSW prowadził skierowaną przeciw organizacji
sprawę operacyjnego rozpracowania krypt. „Rewident”.
Dekonspiracja i aresztowania
O próbie zniszczenia muzeum Lenina można przeczytać w publikacjach IPN, a
szczegółowo omawia ją Piotr Byszewski w artykule „Akcja Poronin”. Nie
doszło do niej, bo na kilkanaście dni przed, 10 czerwca 1970 r., organizacja
została zdekonspirowana. Okazało się, że w jej szeregach od kilku miesięcy
działa Sławomir Daszuta, uczestnik Duszpasterstwa Akademickiego w Gdańsku, który
współpracował z SB jako Tajny Współpracownik o kryptonimie „Sławek” i
rozpoznał strukturę organizacji. 16 maja 1970 dyrektor Departamentu IV MSW
zawiadomił o rozpracowywaniu organizacji kierownictwo PZPR i MSW. Władze
komunistyczne podjęły decyzję o likwidacji organizacji. 20 czerwca rozpoczęły
się aresztowania i objęły początkowo 25 osób. W ciągu następnych miesięcy
aresztowano łącznie ponad 100 osób w Warszawie, Łodzi, Gdańsku, Lublinie,
Wrocławiu i Bydgoszczy. Lawina ruszyła, bo oprócz Daszuty, współpracę nawiązało
kilka osób spośród aresztowanych: Jacek Bartkowiak, Teresa Czcibora Iżycka,
Wiesław Jan Kurowski, Edward Piotrowski, Leszek Śliwa, Marian Wiśniarski. Wiemy
o tym dzięki ujawnionym po latach przez IPN materiałom z archiwów SB.
Warto
jednak zaznaczyć, że aresztowania i proces ujawniły bezradność SB, bo jedynym
Tajnym Współpracownikiem wprowadzonym przed czerwcem 1970 r. w szeregi
organizacji był tylko Sławomir Daszuta.
Wysokie wyroki
W śledztwie składania zeznań odmówili: Andrzej Czuma, Hubert Czuma, Łukasz
Czuma i Jan Kapuściński. Pozostali aresztowani w różnym stopniu ujawnili SB
działanie „Ruchu”, zaś Stefan Niesiołowski w zasadzie przedstawił esbekom
komplet informacji.
W tej sytuacji komuniści zdecydowali się objąć procesem
sądowym tylko 32 osoby – głównie te zaangażowane czynnie w akcje „bojowe” i
wydawnicze, zaś resztę wypuścić. Proces główny „Ruchu” odbył się w dniach 21
września – 23 października 1971 r. w Warszawie i objął tak naprawdę
jedynie przywódców organizacji. Otrzymali „za prowadzenie przygotowań do
obalenia w przyszłości przemocą ustroju socjalistycznego w PRL oraz liczne
przestępstwa kryminalne” (komunikat PAP), następujące wyroki: Andrzej Czuma 7
lat, Stefan Niesiołowski 7 lat, Benedykt Czuma 6 lat, Marian Gołębiewski 4,5
roku, Bolesław Stolarz 4,5 roku, Emil Morgiewicz 4 lata. Były to najwyższe
wyroki, jakie od 1956 r. wydano za działalność polityczną.
We
wcześniejszych procesach skazano: Marka Niesiołowskiego i Wiesława Kęcika na 3,5
roku, Stefana Turschmida na 2,5 roku, Elżbietę Nagrodzką, Jana Kapuścińskiego,
Wojciecha Mantaja, Jacka Bartkowiaka, Grzegorza Dzięgielewskiego, Marzenę
Górszczyk, Janusza Krzyżewskiego i Wiesława Kurowskiego na 2 lata więzienia,
Janusza Kenica na 20 miesięcy, Marka Kruzerowskiego i Edwarda Piotrowskiego na
1,5 roku, Adama Więckowskiego, Jana Długołęckiego i Wojciecha Majdę na rok,
Andrzeja Woźnickiego na 10 miesięcy więzienia, a Joannę Szczęsną, Barbarę
Wińczyk, Mirosławę Grabowską, Wojciecha Drozdka, Jerzego Bergiela, Lucynę
Paszkowską, Czciborę Iżycką iJacka Bierezina na kary w zawieszeniu.
Od Ruchu do „Solidarności”
Ostatni skazani opuścili więzienia jesienią 1974 roku na mocy amnestii. Zaś niedługo potem, bo w 1976 r. podjęli na nowo działalność polityczną, niosąc czynnie pomoc uczestnikom Czerwca 1976 r. w Radomiu, Ursusie oraz Płocku i zakładając Komitet Obrony Robotników i Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Stamtąd zaś do zakładania Wolnych Związków Zawodowych, a potem „Solidarności” był już tylko krok.
Na koniec warto wspomnieć o jeszcze jednym uczestniku wydarzeń związanych z „Ruchem”. Był nim dobrze znany czytelnikom „Biuletynu” niedawno zmarły o. Hubert Czuma. Również on został aresztowany w czerwcu 1970 r. choć nie był w działalność organizacji bezpośrednio zaangażowany. Spędził jednak w areszcie przy ul. Rakowieckiej w Warszawie ponad pół roku. Został zwolniony w styczniu 1971 r. decyzją nowego kierownictwa partyjnego na czele z Edwardem Gierkiem, u którego interweniował w tej sprawie sam prymas Stefan Wyszyński. Śledztwo umorzono w listopadzie 1971 r. SB-ecy i funkcjonariusze więzienni byli zwolnieniem o. Huberta szczerze uradowani. Jeden z nich miał po latach w wywiadzie przyznać, że o. Hubert „wywierał niekorzystny wpływ na innych osadzonych”. No cóż, stare przysłowie mówi” „złe dobrego się boi”.
(ppp)